Hodowca nie może chorować
tekst i zdjęcia: Mateusz Uciński
Pandemia z dnia na dzień nabiera rozpędu. Co rusz w życie wchodzą kolejne obostrzenia, władze apelują o zachowanie dystansu społecznego i stosowanie się do zaleceń sanitarnych. Wyludniają się ulice miast w oczekiwaniu na ewentualny lockdown kraju. A jak wygląda sytuacja w czasie pandemii na wsi, wśród hodowców, producentów mleka? O komentarz poprosiliśmy pana Wojciecha Piotrowskiego z Węgrowa.
Gospodarstwo państwa Piotrowskich, położone na obrzeżach miasta Węgrów w województwie mazowieckim, ma bogate tradycje hodowlane, sięgające kilku pokoleń wstecz. Lokalizacja, jak zaznacza sam hodowca, nie jest zbyt szczęśliwa, gdyż wszystkie inwestycje uzależnione są w dużej mierze od decyzji władz gminnych i opinii sąsiadów. Mimo to panu Wojciechowi udało się, po długich staraniach, wybudować w 2018 r. przestronną oborę wolnostanowiskową na rusztach, w której działają dwa roboty udojowe, a wkrótce zostanie zainstalowany trzeci. Hodowla liczy sobie 210 krów dojnych, przy których hodowca pracuje wraz z żoną, synem i swoimi rodzicami, zatrudnia także pracowników sezonowych. Bazę uprawową stanowi 190 ha ziemi (80 własnych i 110 dzierżawionych), na której uprawiają kukurydzę i pszenicę. Średnia wydajność od krów w tym gospodarstwie plasuje się na poziomie 9 tys. kg mleka od sztuk dojonych w starej hali udojowej do ok. 1,3 tys. kg mleka z udoju w robotach. Jednak pan Wojciech zwraca uwagę, że mimo rosnących wydajności w stadzie opłacalność produkcji stale spada.
– Kiedy zacząłem wdrażać się w nasze gospodarstwo, około 25 lat temu, to mleko było po 1,30 zł w skupie – wspomina. – Potem było po 1,50 zł, a teraz znowu mamy po 1,45 zł. Czyli tyle lat bez wyraźnych wzrostów, co powoduje, że wiele gospodarstw balansuje na granicy opłacalności. Powiem szczerze, przy takich inwestycjach, jakie poczyniłem, mleko powinno być po minimum 1,70 zł, to pozwoliłoby na spokojną pracę i spłacanie zobowiązań. Tak, aby coś zostało, nawet na inwestycje. Kiedy mleko spada poniżej 1,50 zł, to już jest problem, szukanie oszczędności. A jeszcze teraz, kiedy pojawiło się to choróbsko…
Pandemia wokół nas
Pan Piotrowski nie kryje zmęczenia, a nawet zniesmaczenia tym, co się dzieje na świecie i w Polsce w związku z epidemią koronawirusa SARS-CoV-2.
– Dla mnie to, co się dzieje w naszej branży w związku z pandemią, pachnie spekulacją i wykorzystywaniem rolnictwa – podkreśla z mocą pan Wojciech. – Dlaczego tak uważam? Bo wszyscy wkoło, oprócz rolników, mają COVID! Począwszy od skupujących mleko czy zboże, po handlujących nawozami etc. Wszyscy mają COVID! Wszyscy mają problemy i ograniczenia! Proszę spojrzeć na mleczarnie, które często sygnalizują, że przez pandemię mają kłopoty, a jakoś nie słyszy się, żeby w ich magazynach zalegały jakieś produkty. Niestety na końcu tego łańcucha zależności jest gospodarz, hodowca, któremu, powiedzmy, o 15% spadła opłacalność produkcji. A jednocześnie można zaobserwować, że wokoło ceny rosną. Czy są to środki ochrony roślin, czy nawozy, ogólnie cała chemia podrożała! A kiedy się zapytamy dlaczego, to odpowiedź jest szybka: bo pandemia, bo COVID-19. Moim zdaniem ten wirus stał się idealną wymówką dla ludzi i firm, które chcą na nim zarobić. Według moich szacunków wzrosty cen, które nas dotknęły, oscylują w granicach 5–10%, czyli całkiem sporo. Jest to problem ogólnokrajowy, a nawet ogólnoeuropejski. Z tego, co się czyta, wynika, że w Unii cena mleka na pewno nie spadła tak jak u nas, bo tam spadki są rzędu 4–5%, a u nas ok. 11%. I powtórzę to, co mówiłem przedtem, żaden zakład mleczarski nie alarmuje, że ma problemy ze zbytem. W sklepach jakoś też nie widać obniżek cen na nabiał. Dlatego czuję, jakby wszyscy zarabiali na rolnikach i jeszcze narzekają, że nie mają pieniędzy! Powstaje zatem pytanie: co ja mam teraz zrobić? Przestać albo wstrzymać produkcję mleka? To przecież nie ma mnie w ciągu miesiąca, zupełnie wypadam z rynku. Nam, rolnikom, nie wolno chorować na COVID! – gorzko kwituje hodowca.
Coś w tym musi być, bo mimo ogromnej skali zakażeń, jaką obserwujemy każdego dnia, pan Wojciech nie przypomina sobie, aby ktoś z jego znajomych czy sąsiadów zachorował z powodu koronawirusa. Podejrzewa, że wystąpiły przypadki COVID-19, ale nie zostały zdiagnozowane, z powodu trudności z wykonaniem testów lub łagodnego przebiegu choroby. Poza tym, co też trzeba jasno powiedzieć, wielu hodowców obawia się nie tyle zachorowania, ile konsekwencji i restrykcji państwa, jakie temu towarzyszą.
– Proszę wyobrazić sobie sytuację, że rolnik zachoruje, potwierdzą to testy i zostanie objęty reżimem kwarantanny – podsumowuje pan Wojciech. – Co wtedy z jego gospodarstwem, hodowlą czy produkcją? Kto się tym zajmie? Nic dziwnego, że ludzie się tego boją jak ognia.
Nowa rzeczywistość
Hodowca zauważa również, że oprócz kwestii finansowych bardzo dotkliwy jest dla jego gospodarstwa problem z pracownikami, którzy przyjeżdżają do naszego kraju z Ukrainy, a w czasie obostrzeń możliwość ich przemieszczania się jest bardzo ograniczona.
– W dużych gospodarstwach nie da się pracować bez pomocy – podkreśla pan Wojciech. – A że Polacy absolutnie się nie garną do tego typu pracy, trzeba korzystać z usług cudzoziemców. Niestety, programy socjalne bardzo skutecznie zniszczyły rynek siły najemnej w Polsce. Bo po co pracować, skoro są środki, zapomogi czy dopłaty, przyznawane przez państwo tak naprawdę za nic. Dlatego z chęcią przyjmujemy obcokrajowców, najczęściej Ukraińców. Tylko teraz, przez obostrzenia epidemiczne pojawiły się trudności. Dotychczas przyjeżdżali bardzo dobrze wykwalifikowani pracownicy, chcący i umiejący zajmować się hodowlą bydła, a teraz jest z tym naprawdę krucho. W naszym gospodarstwie pracuje na zmianę jedna ukraińska rodzina, ale kończą się im wizy i mam świadomość, że jak wyjadą do swojego kraju, to nieprędko tu wrócą.
Hodowca zwraca jednak uwagę, że mimo wielu utrudnień i chaosu generowanego przez sytuację epidemiczną widać pewne oznaki poprawy w stosunku do minionych miesięcy. Jedną z nich jest swoiste zobojętnienie na obecną sytuację i niereagowanie paniką na otaczającą nas rzeczywistość, co miało miejsce wiosną, podczas pierwszej fali pandemii. Zdaniem pana Wojciecha ludzie zrozumieli, że życie toczy się dalej, trzeba pracować, produkować i konsumować. Coraz częściej słyszy się opinię, że trzeba po prostu przez to przejść, przechorować, z nadzieją na jak najłagodniejszy przebieg zakażenia.
– Wszyscy pamiętamy, jakie nastroje panowały w marcu czy kwietniu – wspomina pan Wojciech. – Atmosfera była taka, że tylko usiąść i płakać! Teraz jest inaczej, ludzie podchodzą do tego spokojniej, bardziej racjonalnie. Poza tym, szczerze mówiąc, nie słyszałem, jak na razie, o rolniku czy hodowcy, któremu pandemia w jakiś drastyczny sposób zaszkodziłaby w kontekście funkcjonowania gospodarstwa.
Drugą oznaką pewnego powrotu do normalności jest niewielki wzrost cen za skupowany surowiec. Jednak nie są to typowe podwyżki za oddawane do mleczarni mleko.
– Teraz zakłady mleczarskie przyjęły inną taktykę w stosunku do swoich dostawców – wyjaśnia pan Piotrowski. – Nie podnoszą ceny za kilogram mleka, tylko przyznają wyższe premie. Tłumaczone jest to w ten sposób, że mleczarnie nie mają pewności co do rozwoju sytuacji na rynku, dlatego wolą zachować ostrożność w stałych regulacjach cenowych, i jeżeli została wypracowana jakaś nadwyżka, to przyznawana jest hodowcom premia. Może to troszkę wyrówna podwyżki, o których wcześniej wspominałem.
Kiedy zapytaliśmy pana Wojciecha, czy spodziewa się jakiegoś specjalnego wsparcia ze strony państwa i rządu w tym trudnym okresie, hodowca praktycznie od razu stwierdził, że najbardziej by pomogło niewtrącanie się polityków w kwestie wsi oraz produkcji i pozostawienie ich w spokoju.
Pan Piotrowski, zapewne jak każdy w tych czasach, ma również swoje obawy związane z rozwojem pandemii w naszym kraju.
– Najbardziej boję się, że ludzie przestaną jeść to, co produkujemy – podkreśla. – Dla naszej branży byłoby to ogromnym ciosem, taki spadek popytu czy zainteresowania mlekiem i jego przetworami. Pocieszające jest, że wiosna pokazała, że mimo zamknięcia w domach i pewnych problemów z handlem, był to okres tylko przejściowy i wszystko się unormowało, a ludzie zaczęli myśleć racjonalnie. Teraz widać nawet pewną stabilizację. Obawiam się jeszcze głupiej polityki. Podejmowania nieprzemyślanych działań, które uderzą w branżę, a przecież jej powodzenie budowało się latami! Nam, producentom, wprowadzane stopniowo restrykcje i obostrzenia nie są straszne. Robimy swoje: hodujemy bydło, produkujemy mleko… Ale pewne kroki prawne czy ustawowe mogą nam zagrozić. I to byłoby bardzo złe!
Hodowca jest bardzo zadowolony ze współpracy z mleczarnią Hochland, do której oddaje udojone mleko. Podkreśla, że już na samym początku pandemii zarząd zakładu uspokoił swoich dostawców, informując, że nie zostaną wstrzymane odbiory surowca z gospodarstw. Nawet w przypadku zatrzymania produkcji mleko będzie skupowane i przekazywane do innych zakładów. To na pewno podziałało uspokajająco na zrzeszonych w mleczarni hodowców.
Pan Wojciech ze smutkiem zauważa pewne wyhamowanie inwestycji w sektorze rolno-hodowlanym.
– Problem nie leży w samych inwestycjach, a raczej w ich finansowaniu – wyjaśnia. – Znacząco zmieniły się zasady kredytowania ze strony banków. Jak rozmawiam z kolegami, którzy chcieliby na przykład budować obory, ale nie mają zaplecza finansowego, to praktycznie nie mają szans na uzyskanie kredytu. Banki bardzo podniosły poziom wkładu własnego, niezbędnego do uzyskania pożyczki. Kiedy ja budowałem nową oborę dwa lata temu, wymagano ode mnie 20% wkładu, teraz słyszy się już o 30%, a nawet o 35% własnych środków. Dla wielu chętnych do inwestowania we własne gospodarstwa to pułap nie do przebicia. Poza tym trzeba zaznaczyć, że przy kredytowaniu budowy obory dla banku taki budynek nie stanowi żadnego majątku. W razie czego nie przejmą go i nie sprzedadzą. Dlatego podchodzą ostrożnie do kredytowania takich inwestycji.
Pan Wojciech mimo pandemii odważnie patrzy w przyszłość i nie poddaje się czarnym myślom. Uważa, że to okres przejściowy, choroba z czasem wygaśnie i wszystko wróci do normalności.