Mleko ze skrobią, a masło z gipsem. Jak oszukiwano na żywności w dwudziestoleciu międzywojennym.
Jest takie powiedzenie – Polak potrafi. Dobitnie to było widoczne w latach 1918 – 1939, kiedy podziemie gospodarcze kwitło, a ofiarą oszustw padali także konsumenci mleka i jego przetworów.
Tekst: Mateusz Uciński
II Rzeczpospolita, mimo kreowanego obrazu nowoczesnego i prężnie działającego państwa, daleka była od ideału. Kwitła przestępczość, a w dobie kryzysu gospodarczego lat 30 – tych ubiegłego wieku, dochodziło do wielu oszustw, także w branży spożywczej. Ten proceder nie ominął również mleczarstwa. Iwona Kienzler w swojej książce pt. “Kasiarze, doliniarze i zwykłe rzezimieszki. Przestępczy półświatek II RP” w barwny sposób przedstawia szemrane towarzystwo tamtego okresu. W rozdziale o oszustwach, autorka sporo miejsca poświęca procederowi fałszowania mleka i jego produktów. Poniżej pozwalamy sobie przytoczyć wspomniany wcześniej fragment:
„… Kiedy kupowało się mleko, zgodnie z zapewnieniem sklepikarza świeże, a więc pochodzące z porannego udoju, nigdy nie można było mieć pewności, czy nie pochodzi ono w rzeczywistości sprzed dwóch, a często nawet sprzed trzech dni. Nic więc dziwnego, że nader często krótko po zakupie mleko kwaśniało i o dodaniu go do kawy nie było nawet co marzyć. Inaczej niż dzisiaj w dobie międzywojnia za najzdrowsze uchodziło mleko o jak najwyższej zawartości tłuszczu, lecz nieuczciwi sprzedawcy nader często odstawiali mleko na noc, by zebrać z niego śmietankę. Bywało też, że rozcieńczano je wodą, a kiedy wody dodano za dużo – dla niepoznaki i w celu zagęszczenia cieczy – dodawano skrobię ziemniaczaną zmieszaną z wodą. Ponieważ mleko tłuste ma nieco żółtawy kolor, dodawano do niego odrobinę soku z marchwi bądź specjalnego wywaru z nagietka, a naiwny klient je kupił… I choć powszechnie sądzono, że masła nie da się podrobić, okazuje się, iż dla chcącego nic trudnego – przedwojenni sklepikarze oszukiwali klientów na wadze tego produktu, dodając do prawdziwego masła wodę, mąkę kartoflaną, a w niektórych przypadkach talk i gips, natomiast kolor tak uzyskiwanego „produktu masłopodobnego” poprawiano, tak jak w przypadku mleka, sokiem z marchwi bądź wyciągiem z nagietka. Były to substancje naturalne i nieszkodliwe, zdarzało się jednak, że stosowano także sztuczne i niebezpieczne dla ludzkiego organizmu farby. Bywało też, że prawdziwe masło mieszano z łojem wołowym lub, wynalezioną już w 1869 roku, margaryną. Powszechnie fałszowano też mąkę, zwłaszcza pszenną, najdroższą i najbardziej cenioną wśród klientów, dosypując do niej mąkę inną, jedną z uznawanych wówczas za jakościowo gorsze i zarazem o wiele tańsze – owsianą, gryczaną czy kartoflaną. Co ciekawe, do tego typu fałszerstw dochodziło już na pierwszym etapie produkcji mąki – w młynach. Detaliści posuwali się dalej, dodając do sprzedawanego produktu mączkę kostną, a nawet gips. Gospodynie zachodziły później w głowę, dlaczego upieczone przez nie zgodnie z wypróbowanym przepisem ciasto jest niejadalne i zwyczajnie śmierdzi… Łasuchom pozostawały lody, choć i w tym przypadku także trzeba było zachować daleko posuniętą ostrożność, bowiem nieuczciwi producenci zamiast, jak głosiła wersja oficjalna, barwić je naturalnymi sokami, stosowali do tego celu sztuczne barwniki, w skład których wchodziła kancerogenna anilina. Z kolei wołowina, która przed wojną cieszyła się lepszą renomą i większym popytem niż wieprzowina, powszechnie uważana za mięso tłuste, była często zastępowana znacznie tańszą koniną, na co dawały się nabrać zwłaszcza młode i niedoświadczone gospodynie. Do najczęściej podrabianych towarów należała czarna herbata, którą fałszowano już na pierwszym etapie jej produkcji, a więc w krajach azjatyckich, skąd ją importowano. Oszukiwali także hurtownicy i detaliści w Europie, nic więc dziwnego, że finalny produkt, który trafiał do filiżanek zwykłych ludzi, często daleki był od ideału. Pół biedy, jeżeli do pudełek z herbatą dosypywano wysuszone liście innych roślin, czarnego bzu, róży czy porzeczki, częstą praktyką było bowiem sprzedawanie herbacianych liści, które wcześniej były już przynajmniej raz zaparzone i następnie wysuszone. Gorzej, jako że taka „herbata” była praktycznie pozbawiona koloru, o smaku nie wspominając, koloryzowano ją sztucznymi dodatkami, najczęściej farbami z dodatkiem ołowiu. Obecne zaś w herbacie garbniki, nadające jej charakterystyczny smak, zastępowano, posypując owe wysuszone liście proszkiem wyciągu kampeszowego lub katechu. Pierwszy z tych produktów to wyciąg z drewna kampeszowego, używany nie do celów spożywczych, lecz do wyrobu mebli luksusowych lub do wyciągów zawierających barwnik kampesz, stosowany z kolei do barwienia tekstyliów, skór i papieru. Katech natomiast jest barwnikiem roślinnym, otrzymywanym z jednego z gatunków akacji, i też nie może być stosowany jako dodatek do żywności. Dodając wymienione składniki do herbaty, nieuczciwi sklepikarze zwyczajnie truli swoich klientów. Wyjątkową inwencją wykazał się pewien młody człowiek z Warszawy, który ukradł z wystawy jednego ze sklepów kilkanaście paczek z herbatą, które potem sprzedał na ulicy przygodnym klientom, a ponieważ cena oferowanego przez niego produktu była naprawdę niska – 1 zł za 10 dkg – na brak popytu nie narzekał. Zanim jednak spieniężył wszystkie pudełeczka, wpadł w ręce policji, gdyż, jak się okazało, skradzione przez niego kartoniki były atrapami, w których zamiast liści herbaty znajdowały się trociny…”
Jak widać, pomysłowość ludzka nie zna granic. Trzeba się cieszyć, że żyjemy w czasach, kiedy możliwości takich żywnościowych fałszerstw już nie ma, a systemy kontroli jakości zapewniają nam smaczne i co ważniejsze – zdrowe pożywienie.