Czyj diabeł?
„Diabeł się w ornat ubrał i ogonem na mszę dzwoni” – to Sienkiewiczowskie powiedzenie dobrze oddaje intencje tych, którzy chcą zaostrzenia przepisów mówiących o prawach zwierząt, wprowadzenia podatku od mięsa i stanowczego egzekwowania zielonego ładu.
tekst: Radosław Iwański, Ryszard Lesiakowski, zdjęcie: pixabay
Sejmowy spektakl
„Dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane” – kolejne, dobrze znane powiedzenie w zupełności oddaje to, co się dzieje podczas spotkań Parlamentarnego Zespołu ds. Ochrony Zwierząt, Praw Właścicieli Zwierząt oraz Rozwoju Polskiego Rolnictwa, na które przychodzą tłumy rozwścieczonych aktywistów z organizacji prozwierzęcych takich jak Viva! oraz Bogu ducha winni producenci mleka. Ci drudzy są podczas posiedzeń poniżani. Dlaczego tak się dzieje?
W mediach społecznościowych można przeczytać wypowiedzi tych producentów schlebiające innym hodowcom, którzy mieli siłę – bo nie odwagę – pójść na posiedzenie wspomnianego zespołu i powiedzieć, że ciężko pracują przy krowach od świtu do nocy, a dój mleka to jedno z najtrudniejszych zajęć, jakiego można się podjąć. Do czego doszło? Dlaczego producenci mleka są zmuszeni chodzić do Sejmu i opowiadać o swojej ciężkiej pracy, co przecież jest dla wszystkich oczywiste? Na jakim poziomie odbywa się dyskusja w parlamentarnych murach? Kto na nią pozwolił i jednocześnie do tego dopuścił? Czy zrobili to ci, którzy szukają poklasku hodowców i liczą na wyborcze głosy?
Inicjatorem powstania tego zespołu i jednocześnie jego przewodniczącym jest poseł Jarosław Sachajko. To ten sam, który w poprzedniej kadencji Sejmu pytał o to, dlaczego Polska Federacja nie stworzyła rasy bydła mlecznego…, a polscy hodowcy i producenci mleka opierają swoją produkcję na polskim HF-ie i innych rasach, które zadomowiły się u nas przed laty. Celem nadrzędnym posiedzeń wspomnianego zespołu jest doprowadzenie do zmiany obecnie obowiązującego prawa i ukrócenie nieakceptowanych przez hodowców praktyk stosowanych przez organizacje prozwierzęce. Co z tego, że ten zespół wyznaczył sobie słuszny cel, skoro na jego posiedzeniach wszyscy nawzajem skaczą sobie do gardeł, przekrzykują się i nie słuchają wzajemnych racji? Na takie spotkania przychodzi nawet kilkaset osób. Naprzeciw hodowców bydła siadają ci, którzy rzucają na nich kalumnie i porównują ich z mordercami, podobnymi do niemieckich nazistów. W styczniu br. media społecznościowe obiegła grafika udostępniona przez Fundację Viva!, o której było bardzo głośno, a która przedstawiała krowy ubrane w pasiaki z żydowską gwiazdą na tle tryskającej krwi. Skojarzenie jest oczywiste. Krowy to więźniowie obozu koncentracyjnego, a hodowcy to naziści. Warto przypomnieć, że ta sama fundacja, która na sejmowych spotkaniach poucza hodowców, realizuje kampanię pt. „Białe kłamstwa”, zniechęcającą konsumentów do spożywania nabiału, jednocześnie promując weganizm. Trzeba zapytać po raz kolejny: komu służy i komu jest potrzebny ten spektakl? Dyskusja na takim poziomie, bez jakiejkolwiek merytoryczności, nie powinna się odbywać. Czy wysłuchanie stron, a następnie podjęcie decyzji o zmianie obowiązującego prawa nie byłoby lepszym rozwiązaniem? Niejedno prawo zostało przyjęte bez konsultacji społecznych, dlaczego więc tym razem nie może być podobnie? Gdzie się zapodziały autorytety?
Podatek od mięsa
Czy można sobie wyobrazić, że produkcja mięsna zostanie obciążona podatkiem środowiskowym? Ludzie, którzy mienią się bojownikami o czystą Ziemię, chcą, żeby już w przyszłym roku wspomniany podatek wynosił 0,42 EUR od kilograma wołowiny i rósł przez kolejne lata, by w 2030 r. osiągnąć poziom 4,77 EUR/kg, czyli licząc po bieżącym kursie wymiany euro i złotego, około 20 PLN. Ci ludzie, którzy tego chcą, kryją się pod szyldem TAPP (True Animal Protein Price – Prawdziwa Cena Białka Zwierzęcego), koalicji założonej w Niderlandach, która nie ukrywa, że dąży do wyeliminowania hodowli zwierząt w Europie, w tym bydła mlecznego i mięsnego, co w efekcie ma doprowadzić do wykluczenia mięsa z diety Europejczyków.
Patrząc na te liczby, można rzec: czyste wariactwo, które sprawi, że hodowla bydła będzie nieopłacalna. A co się stanie z producentami, dla których hodowla to biznes? Przyjdzie im umrzeć z głodu, a my wszyscy staniemy się roślinożercami? Zastanówmy się, czy wprowadzenie tego podatku jest realne. Obecnie absolutnie nie, bo jest on pozbawiony „ludzkiej twarzy”. Nie można – jak to mówią zieloni aktywiści – ratować planety kosztem życia tysięcy hodowców na całym świecie. Szaleństwo musi mieć granice. Pewnie dobrze zdają sobie z tego sprawę także aktywiści TAPP, jednak raz zasiane ziarno może kiełkować w kolejnych latach. Zrobiło się śmiesznie i strasznie, bo działacze koalicji zorganizowali debatę w Parlamencie Europejskim w sprawie wprowadzenia podatku od mięsa. Zyskują zwolenników i mówią, że w kraju, w którym są zarejestrowani, czyli w Niderlandach, mają społeczne poparcie. Chwalą się także tym, że do ich koalicji przystąpiły organizacje rolnicze, choć tych prawdziwych z krwi i kości nie widać. Mimo to zawsze może się zaplątać w ich szeregach jakiś ekologiczny twór. Dlaczego Niderlandczycy (byli Holendrzy – nazwa tego państwa zmieniła się od 1 stycznia 2020 r.) akceptują tego typu pomysły, wierząc w to, co mówią członkowie Prawdziwej Ceny Białka Zwierzęcego? Jeśli spojrzymy na strukturę hodowli bydła w tym kraju, odpowiedź nasunie się sama. W byłej Holandii, której powierzchnię można porównać z obszarem naszego woj. wielkopolskiego, utrzymuje się więcej bydła mlecznego niż w całej Polsce! Jeśli mieszkańcy Niderlandów mają z tym kłopot, to niech zrobią porządek u siebie, a nie zaczynają od całej Europy.
Aktywiści TAPP liczą, że spożycie mięsa wołowego po wprowadzeniu podatku spadłoby nawet o 70%, a to spowodowałoby wzrost jego cen. Szacuje się, że w Polsce mięso kosztowałoby wielokrotnie więcej. Szkoda, że raport wymienianej koalicji nie mówi nic o kosztach, jakie poniosłaby europejska gospodarka w związku z upadkiem bardzo wielu gospodarstw rolnych, i o biedzie, z jaką mieliby do czynienia ich obecni właściciele. A co zrobić z importem mięsa z innych rejonów świata do Unii Europejskiej? Komisja otwiera się przecież na kraje Mercosuru (Ameryki Południowej i Środkowej), gdzie produkcja wołowiny jest kluczowym elementem gospodarek tych krajów.
Za duże uprawnienia organizacji społecznych
Trzeba przyznać, że w świetle obowiązujących przepisów organizacje społeczne mają duże uprawnienia do egzekwowania praw zwierząt. W przypadku zwierząt domowych to bardzo dobrze, ponieważ nie brakuje „miłośników psów i kotów”, którzy z nastaniem wakacji bez jakichkolwiek oporów porzucają je, a co gorsza – przywiązują w lesie do drzewa. Takie draństwo musi być tropione i karane z całą surowością. Natomiast w przypadku zwierząt gospodarskich tak duże uprawnienia organizacji społecznych mogą budzić wątpliwości. W oczach aktywisty krowa rasy HF w odpowiedniej kondycji z pewnością będzie wyglądała na zabiedzoną i źle żywioną w porównaniu do krowy rasy simentalskiej. Opinię tę poprze wielu mieszkańców miast, którzy krowę oglądali jedynie w telewizji lub na opakowaniu czekolady „Milka”. Krótko mówiąc, do nieporozumień jest bardzo blisko. Problem może budzić interpretacja przepisu uznającego za znęcanie się nad zwierzętami sytuację, gdy są one wystawiane na działanie warunków atmosferycznych, które zagrażają ich zdrowiu lub życiu. Można sobie wyobrazić reakcję aktywisty widzącego stado bydła mięsnego rasy highland utrzymywane podczas śnieżnej i mroźnej zimy na wybiegu z dostępem do wiaty. Znający się na rzeczy doskonale wiedzą, że to nic zdrożnego, a nawet jest to zgodne z naturą tej rasy bydła. Konkludując, dobrze byłoby, aby przedstawiciele organizacji społecznych, zanim podejmą akcję w ramach troski o zwierzęta gospodarskie, zasięgnęli opinii u specjalisty – powiatowy lekarz weterynarii jest bardzo dobrym partnerem.
Hodowcy bydła chcą pracować w spokoju, w dobrostan zwierząt inwestują kolosalne pieniądze. Obecnie koszt jednego stanowiska dla krowy w oborze spełniającej wymogi dobrostanu sięga przeszło 30 tys. zł. Za jałówkę cielną rasy mięsnej czy mlecznej z dobrej hodowli trzeba zapłacić kilka, a nawet kilkanaście tysięcy złotych. Nikt rozsądny takich kwot nie wydaje z zamysłem maltretowania zwierząt, bo byłyby to pieniądze wyrzucone w błoto. Trzeba mieć nadzieję, że organizacjom hodowców oraz prozwierzęcym uda się wypracować płaszczyznę porozumienia na rzecz humanitarnego traktowania zwierząt gospodarskich.