Prawa rynku są nieubłagane
Ostatnie miesiące nie rozpieszczają ani hodowców bydła, ani producentów mleka w naszym kraju. Wysokie koszty utrzymania stada i gospodarstwa kumulują się ze spadkami cen za mleko. O sytuacji na rynku mleczarskim i perspektywach na przyszłość rozmawialiśmy z panem Martinem Ziają, doświadczonym hodowcą i prezesem Opolskiego Związku Hodowców Bydła i Producentów Mleka. Trzeba przyznać, że jego obserwacje dotyczące tego, co obecnie się dzieje w branży, są bardzo celne, chociaż prognozy nie napawają optymizmem.
tekst: Mateusz Uciński ; zdjęcie: Zofia Borowska-Dobrowolska
Kilka miesięcy temu, podczas Targów Ferma, w swojej prelekcji nakreślił Pan bardzo pesymistyczny obraz sytuacji w rodzimym rolnictwie. Czy coś się zmieniło od tamtego czasu?
Nic się nie zmieniło i śmiem twierdzić, że w 99% jest dokładnie tak, jak przewidywałem i dalej przewiduję, że sytuacja na rynku mleka co najmniej do przełomu roku będzie się tylko pogarszała – zarówno dla producentów, jak i przetwórców. Pod koniec lutego przewidywałem, że zmiany, jakie zachodzą ze względu na – nazwijmy to – zakończenie pandemii, czyli zmiany przyzwyczajeń żywieniowych społeczności i europejskiej, i amerykańskiej, powodują, że z powrotem spada spożycie nabiału. A raczej wraca do poziomu tego, który był przed pandemią. Bo trzeba zaznaczyć i przypomnieć, że pandemia spowodowała bardzo gwałtowny wzrost spożycia nabiału ze względu na styl życia. Miliony ludzi zostały w domu, prowadząc tak zwany home office i pracę zdalną. To spowodowało, że zaczęli łatwo, szybko sięgać po produkty nabiałowe, oddalając się na przykład od wieprzowiny i tym podobnych rzeczy. Stąd też w okresie pandemii wieprzowina bardzo potaniała, producenci trzody narzekali, że ceny jej skupu były katastrofalne. Dzisiaj sytuacja się odwróciła – ceny świń z 3,5 zł wzrosły do prawie 10 zł, a nasze mleczne produkty zaczynają tanieć. Do tego doszła jeszcze inflacja, produkty mleczarskie pod koniec pandemii i z początkiem wojny w Ukrainie bardzo podrożały. Na rynku z kolei zrobiło się „ssanie” na surowiec, podczas gdy hodowcy bydła mocno rozpędzili produkcję mleka w swoich gospodarstwach. Tutaj należy pamiętać, że produkcję mleka powoli rozpędzamy i również powoli hamujemy. Nie jest tak, że można ją włączyć i wyłączyć ot, tak sobie, jak w przypadku wytwarzania rękawiczek czy śrub, gdzie maszynę można zatrzymać lub uruchomić. Jest to proces długofalowy. I tak jak powoli trwał proces rozkręcania większej produkcji, tak teraz w jeden dzień jej nie wyhamujemy. W związku z tym mamy zderzenie dwóch sytuacji: gwałtowny spadek konsumpcji nabiału z jednoczesnym gwałtownym wzrostem produkcji. Trochę potrwa, zanim tę produkcję wyhamujemy. Moim zdaniem właśnie teraz nastąpi ten przełom, w okresie lata. Czemu lata? Bo to jest normalny proces, że nawet jeżeli ktoś decyduje się na likwidację stada krów czy zaprzestanie produkcji mleka, nie zrobi tego z dnia na dzień, bo każdy rolnik jest świadomy, że na przykład ma zapasy kiszonki z kukurydzy, z trawy. Więc nawet jeśli to jest nieopłacalne, raczej organizuje tę produkcję w taki sposób, aby najpierw skarmić te zapasy – bo co ma z nimi zrobić? Dopiero wtedy zlikwiduje swoje krowy. Myślę, że głównie będą to likwidacje małych gospodarstw, ale niejednokrotnie duże gospodarstwa, utrzymujące po 200–300 krów, też będą się likwidowały, przede wszystkim z powodu braku siły roboczej i ze względów ekonomicznych, kiedy koszty przerastają przychody. O tym, że wejdziemy w fazę gigantycznego kryzysu w branży mlecznej, zacząłem mówić już jesienią ubiegłego roku. I to się dzieje teraz, a trzeba się spodziewać, że jeszcze się pogłębi.
Jakie czynniki, Pańskim zdaniem, miały największy wpływ na obecną sytuację?
Jak wspominałem, zderzyły się dwie fale: gwałtowny spadek konsumpcji nabiału – nie tylko w Europie, ale i w Stanach Zjednoczonych – przy jednoczesnym wzroście produkcji. Wydaje mi się, że to pandemia miała największy wpływ. Wywołała nienaturalny, nietypowy, gwałtowny wzrost spożycia nabiału, co pobudziło wzrost jego produkcji. Mleczarnie wytwarzały więcej sera, więcej jogurtu, więcej twarożków, etc. I teraz kiedy się rozpędziliśmy, nagle ludzie przestali kupować te produkty. Drugą kwestią jest wzrost kosztów produkcji w gospodarstwach, który został wywołany między innymi przez wojnę za naszą wschodnią granicą. Mimo że te koszty nieco spadły, to jednak zapasy, które posiadamy i których używamy do produkcji mleka, zostały wyprodukowane na bazie drogich nawozów, drogiego paliwa i drogiego prądu. Także teraz azot z powrotem możemy kupić taniej, ale nie tak tanio jak dwa lata temu, natomiast to, co mamy – te nieraz tysiące ton kiszonki – wyprodukowane zostało z kukurydzy, która wyrosła na saletrze, kosztującej 4–5 tys. zł za tonę, a nie 1,2 tys. zł, jak wcześniej. I tak samo jest, jeżeli chodzi o energię elektryczną czy gaz używany w przetwórstwie. To wszystko skutkuje potężnym wzrostem kosztów produkcji. W tym roku dochodzi jeszcze nowy wzrost kosztów, którego do tej pory nie było, związany z ekoschematami, które akurat branży, hodowcom i producentom mleka raczej nie służą, bo spowodowały gigantyczny wzrost kosztów słomy. Większość gospodarstw, które prowadzą hodowlę bydła mlecznego, dokupuje słomę, a teraz producenci zbóż zaczęli domagać się za nią potężnych kwot, zasłaniając się właśnie ekoschematami, Takich czynników cenowo-twórczych jest wiele i wszystkie proporcjonalnie zdrożały, tak jak koszty obsługi weterynaryjnej, koszty pracy, azot, który ma wpływ na nasze uprawy, no i źródła białka, jak soja i źródła rzepakowe.
Na początku naszej rozmowy zaznaczył Pan, że będzie jeszcze gorzej. Dlaczego?
Tak, będzie jeszcze gorzej, dlatego że cały czas konsumpcja nabiału spada, dlatego że ludzie wracają, czy wrócili do – nazwijmy to – starego, czy przedpandemicznego trybu, stylu życia. Z powrotem kupuje się mięso, smaży się je, gotuje obiady, więc nie ma już miejsca na nasz nabiał. Jego spożycie spada akurat w tym czasie, kiedy my więcej produkujemy. Musimy ograniczyć produkcję, nie mamy kwotowania mleka, więc każdy jest wolny i zdany na siebie. Powiem brutalnie – kto dłużej wytrzyma, ten przetrwa. Pojawia się jednak pytanie, kto pierwszy padnie. Prawdopodobnie pierwsze zrezygnują małe gospodarstwa. Nie mówię tu absolutnie, żeby padły, tylko następuje zmiana pokoleniowa, młodzi mówią: „Mamo, tato, te nasze osiem krów, przecież to nie ma sensu, te przychody są coraz mniejsze”! Dlatego – moim zdaniem – zbiegną się dwie rzeczy: zmiana pokoleniowa z coraz mniejszymi przychodami za mleko, co spowoduje, że zapadnie decyzja o likwidacji stada czy gospodarstwa. Co teraz się stanie? W okresie żniw lub jesienią będą likwidowane małe, przestarzałe gospodarstwa. Niewykluczone, że swoją działalność zakończą też niektóre z większych. Niestety, drugi cios nastąpi zimą, dlatego że jest bardzo dużo mleczarń w Polsce i w całej Unii, które nie chcąc stracić swoich dostawców mleka na rzecz dużych, silnych podmiotów, lepiej sobie radzących w tym kryzysie, niebezpiecznie się zadłużają, bo robią to na zakup surowca, a nie na inwestycje.
Ale kiedy skończy się 2023 rok, zrobiony zostanie bilans, to zapewne się okaże, że w wielu takich mniejszych mleczarniach istnieją wielomilionowe długi oraz straty, które nie wiadomo, czym pokryć, bo perspektywy nadal są fatalne. Wtedy zaczną się fuzje, ale to jeszcze pół biedy, bo jak dojdzie do przejęć, to będzie to mniej korzystne. Nie można też wykluczyć, że dojdzie do najnormalniejszych w świecie bankructw, tak jak to było w naszym województwie, w Głubczycach czy Prudniku. A w przypadku bankructwa okoliczni rolnicy, którzy byli skupieni wokół takiej mleczarni, jeśli mają 100, 200, 300 krów, prędzej czy później znajdą odbiorcę na swoje mleko, bo po tyle surowca jakiejś mleczarni opłaca się przyjechać. Ale gospodarstwa, które mają 5, 15, 20 krów, prawdopodobnie stracą swojego odbiorcę na mleko. Wizja jest bardzo czarna. Nie jest tak, że ja tak chcę czy prowokuję, ale po prostu analizuję rynek. Wracając – jeżeli hodowca nie będzie miał gdzie sprzedać mleka, to po co je produkować? Będzie musiał krowy zlikwidować, nie będzie innego wyjścia. I wtedy naprawdę nastąpi spadek produkcji. Wtedy właśnie – patrząc surowo, czysto ekonomicznie, bez emocji rolniczych – nastąpi wyrównanie podaży do popytu i stabilizacja cen. Z kolei poprawa stawek za mleko nie nastanie prędzej niż w przyszłym roku, gdy znowu popyt będzie nieco przewyższał podaż. Wtedy można liczyć na poprawę cen.
Nie brzmi to zbyt optymistycznie…
Takie są prawa rynku – produkcja musi być dopasowana do konsumpcji, do spożycia, do zbytu. Kiedyś, dawno temu, odbyła się konferencja poświęcona przyszłemu kształtowi rolnictwa i temu, co będziemy uprawiać, co będziemy siać, co będziemy sprzedawać. Dużo filozofii, wielu profesorów… Wtedy wstał jeden z moich kolegów, znakomity rolnik, i powiedział: „Panowie, w przyszłości my będziemy to produkować albo będziemy mogli produkować to, co klient zechce kupić”. I to jest kwintesencja tego wszystkiego. Jeżeli klient woli teraz kupić schabowego aniżeli mój ser i jogurt, to ja nic nie zrobię. Ja go mogę namawiać, przekonywać. Ale jak sami widzimy, ten trend jest ogólnoświatowy. Musimy przekonać klienta do naszych produktów. Skoro pandemia wymusiła nowy styl życia, w którym produkty mleczne odgrywały ogromną rolę, to może istnieje szansa, żeby przekuć to na jakąś nową strategię zachęcania do spożycia mleka. Naturalnie, eksperci w naszej branży, eksperci od marketingu czy od strategii powinni wyciągnąć z tego wnioski.
Poruszył Pan temat zmiany pokoleniowej. Czy to jest również jedno ze źródeł obecnego kryzysu?
Nie nazywałbym tego źródłem kryzysu, ale być może jest to szansa na wyjście z niego. To, co teraz powiem, na pewno nie będzie popularne, ale – moim zdaniem – należałoby się poważnie zastanowić nad formą dopłat do rolnictwa. Coraz więcej rolników, zwłaszcza tych produkujących żywność, podziela moje zdanie, że dopłaty powierzchniowe są raczej gwoździem do trumny aniżeli pomocą dla rolnictwa.
Podam prosty, statystyczny przykład. Otóż w całości przychodów w dużym gospodarstwie towarowym dopłaty stanowią bardzo często zaledwie 5%, ale już w gospodarstwie 5–10-hektarowym udział dopłat w przychodach stanowi około 50%. Pojawia się więc pytanie, czy dopłaty powierzchniowe stanowią pomoc dla rolnictwa, czy pewną formę socjalu, którą nazywamy dopłatami do rolnictwa? Ludzie niezwiązani z rolnictwem wytykają nam, że mamy dobrze, bo są dopłaty, a de facto to jest bardziej wsparcie dla tych, którzy nie produkują.
W takim razie, co można z tym zrobić?
Moja myśl jest taka, że dopłaty powierzchniowe należałoby przekuć na jakieś dopłaty celowe. Jeśli jest gospodarstwo, powiedzmy 10-hektarowe, które jest niewystarczające, i praca na nim powoduje więcej frustracji niż satysfakcji, a jednocześnie rodzice (właściciele) się skarżą, że młodzi nie chcą zostać na wsi, to po co ich do tego zmuszać. Narzekanie, że te 10-hektarów się nie opłaca, przy jednoczesnych pretensjach, że syn nie chce ich objąć – to przecież jest paradoks! Dlatego moja propozycja jest taka – naturalnie, powinna być oceniona przez odpowiednich ekspertów – żeby nie dawać temu młodemu rolnikowi kolejnego zastrzyku finansowego, żeby sobie znowu traktor kupił na te 10 ha, co i tak nic nie zmieni w jego życiu ani nie poprawi dochodowości jego gospodarstwa.
Te 100 czy 200 tys. dałbym mu pod innym warunkiem, a mianowicie, żeby zlikwidował te swoje ostatnie 7 czy 10 krów, a otrzymane pieniądze przeznaczył na kształcenie się w zawodach, które są w Europie pilnie potrzebne. Potrzebujemy spawaczy, murarzy, informatyków, pielęgniarki czy kierowców. Wszędzie brakuje rąk do pracy, więc można byłoby zachęcić tych młodych ludzi i dać im solidne stypendia, żeby zechcieli zostawić te 10 ha. I jest nieprawdą, że brakuje młodych na wsi. Brakuje bardzo często pracowników w dużych gospodarstwach, ale młodych rolników nie brakuje, bo wiadomo, żeby dzisiaj się utrzymać, gospodarstwa muszą być odpowiednio duże. I te 10 ha czy te 5 ha mogłoby zasilić duże, silne, samodzielne gospodarstwa rodzinne. Osobiście jestem zwolennikiem, żeby struktura rolnictwa składała się głównie z silnych, dużych gospodarstw rodzinnych. Takie gospodarstwa są najbardziej stabilne, bo mamy powiązanie i tradycji, i tego poczucia gospodarstwa rodzinnego jednocześnie z dużym, ekonomicznym ciałem gospodarczym. Bo tam się w setkach ton produkuje, w milionach litrów mleka. Silne gospodarstwa rodzinne dzisiaj produkują nawet po 2–3 mln litrów mleka. To są opłacalne jednostki, a jednak jeszcze są gospodarstwem rodzinnym. Stawiam pytanie, czy takiego rolnictwa chcemy, które jest wiecznie na łasce rządzących w Unii Europejskiej i państwie? Chyba nie. Chyba lepiej byłoby stworzyć ramy i warunki do tworzenia się gospodarstw, które są silne, które potrafią produkować takie partie produktu, na których da się zarobić i można utrzymać godziwie rodzinę. Dlatego trzeba zachęcić tych młodych z małych gospodarstw, żeby wyszli ze swojej strefy komfortu i spróbowali czegoś innego, czegoś, co jest pilnie potrzebne.
Mam do Pana ostatnie pytanie. Bardzo ciekawie pokazał Pan wiele rozwiązań makroekonomicznych, ale teraz prosiłbym o wskazanie w skali mikroekonomicznej jakiejś wskazówki lub rady dla hodowców na przetrwanie kryzysu, tego trudnego czasu? Po prostu cierpliwość, czy…
Wiadomo, że małe gospodarstwa są trochę odporniejsze na kryzysy ze względu na to, że pewne koszty w nich fizycznie nie powstają. Jeżeli w dużym gospodarstwie miesiąc w miesiąc mam koszty pracy przy produkcji mleka i autentycznie muszę wydać te pieniądze, by zapłacić pracownikom, to w przypadku małego gospodarstwa można zacisnąć pasa, bo odpadają koszty pracownicze. Jeżeli w dużym gospodarstwie muszę kalkulować amortyzację, remontować obory, wymienić ciągniki, to w takim małym gospodarstwie można przez jakiś czas, zwłaszcza na amortyzację budynków, przymrużyć oko. Bo nie ma co ukrywać, mniejsze gospodarstwa rzadko budują kolejne nowe obory, i tego wydatku nie ma, nie trzeba robić odpisu amortyzacyjnego. Z reguły obora istniejąca dłużej wytrzymuje aniżeli okres naliczania amortyzacji. To jest kolejna oszczędność. Jest jeszcze ta możliwość w małym gospodarstwie, że ktoś z członków rodziny wyjedzie za granicę albo uda się dorobić poza rolnictwem. Tak też się to odbywa. To nie jest rada, a raczej stwierdzenie stanu faktycznego. Tylko nasuwa się pytanie, czy rzeczywiście chcemy w ten sposób żyć? Jeżeli komuś to odpowiada, taki styl życia, to zabronić tego nie można. Ja kieruję te słowa do osób, które uważają, że nie da się wyżyć na 10 ha, z 10 krowami. I dlatego warto czasami podjąć nawet trudne decyzje, zwłaszcza w kontekście młodych osób na wsi. Oczywiście, że kryzys trzeba przetrwać. Niektórzy niestety go nie przetrwają, ale dzięki temu – to, co powiem teraz jest bardzo brutalne – inni dadzą sobie radę, takie są realia. Kryzys minie i zrobi się więcej miejsca na rynku mleka, którego w tej chwili potrzebujemy. Musi nastąpić wyrównanie, dopasowanie podaży do popytu. Popyt jest mniejszy, więc i podaż po jakimś czasie musi się zmniejszyć. I zrobi to, bo siłą rzeczy nie da się produkować w nieskończoność. Bo co potem robić z nadprodukcją mleka? Wylać? Nawet gdyby teraz Polska czy cała Unia Europejska wprowadziły program proszkowania mleka, czyli wykupu interwencyjnego, to gdzieś to zawsze bokiem wyjdzie, prędzej czy później. Eksperci z branży mleczarskiej są zgodni, że wprowadzanie cen minimalnych jest utopią, bo jeżeli je wprowadzimy, to one zawsze będą miały tendencję do słowa „minimum”, czyli do bardzo niskiego poziomu. Jeżeli raz wejdziemy w ten niski poziom, to nie weźmiemy udziału w mechanizmach rynku. Nawet jeżeli będzie korzystna koniunktura na mleko po jakimś czasie, to my będziemy przy tym minimum, dlatego że wszystkie zakłady produkcyjne będą się orientowały do ceny minimalnej, i chórem będą się do niej odnosiły, a wtedy na długi, długi czas „pojedziemy” na cenach minimalnych.
Wiem, że w tej chwili w Polsce jest bardzo mocno dyskutowany przykład hiszpański, tylko że ceny minimalne w Hiszpanii bardzo fajnie prosperowały, jak była hossa na rynku mleka. Okazało się nagle, że teraz gdy przyszedł kryzys mleczny, nagle system pęka i system hiszpański zaczyna nie wytrzymywać, bo mleczarnie mówią, a jak nie one to handel mówi: „No to wy sobie trzymajcie tę cenę minimalną, my mleko kupimy z zagranicy”. I co potem? Dlatego ceny minimalne nie rozwiążą naszego problemu. Wykup interwencyjny? On tylko doraźnie pomoże, ale wróci za chwilę rykoszetem, bo to mleko w proszku, które się zmagazynuje z powodu wykupu interwencyjnego, przecież wróci na ten rynek, i kryzys będzie trwał przez to dłużej.